piątek, 30 marca 2012

Love Story

Na końcu chciałam powiedzieć, że była sobie Matka Agresja, co miała duże, puste, zielone oczy. Uwielbiała nimi oglądać miasta, szczególnie pasy dla pieszych i piętrzące się kilometrowe korki samochodowe.  Dni spędzała we wszelkiego rodzaju urzędach. Zaś w nocy odwiedzała sklepy całodobowe i bary. Czasami przesiadywała w parkach. Było w nich bardzo cicho, więc z nudów łapała robaki, pszczoły i muchy. Więziła je w swoim wielkim worze przekleństw, który zawsze nosiła w ustach. Od częstego wrzasku wydęło jej policzki, tak że przypominała z twarzy chomika, który wpakował do pyska wszystkie ziarna z miski.

Pewnego dnia Matka Agresja spotkała w monopolowym Bezszyjnego Dresa. Zakochała się w nim wówczas, gdy wyrwał jej z głowy, pokaźny pukiel włosów. Ich związek był bardzo burzliwy, ale też bardzo trwały. Narodziło się z niego wiele synów i córek: Zawiść, Chęć Mordu, Nienawiść, Podłość, Okrucieństwo, Ksenofobia, Pycha, Pogarda i Imbecylizm. Matka Agresja bardzo kochała swoje dzieci. Była z nich szalenie dumna i pielęgnowała ich pasje.

Ale zdarzyły się jej również porażki. Mianowicie niektóre z jej dzieci okazały się okropnymi dziwolągami.  Przypadku Rozpaczy i Współczucia nie mogła znieść i oddała je do sierocińca.

Sierociniec stanowił niezmiernie skomplikowaną budowlę, która miała ogromną piwnicę, głęboką na co najmniej sześć pięter, kolejne sześćdziesiąt sześć pięło się w górę. Przy pochmurnej pogodzie szczytu sierocińca nie było widać.

W sierocińcu opiekunem był Porządek. Wszystkie sieroty trzymał w osobnych pokojach. Jedzenie dla dzieci dostarczane było przez myszy i krety, które zostały wytresowane przez Porządek. Było przy tym bardzo dużo pracy, ale Porządek stworzył świetnie funkcjonujący system. Gryzonie podzielone zostały na grupy. Każda z nich odpowiedzialna była za dostarczenie żywności na określonym piętrze.

Głównym składnikiem pokarmu był tłuszcz z Wytrwałości oraz sok z Samotności. Tłuszcz z Wytrwałości smarował Porządek na chlebie razowym, zaś sok z Samotności dodawał do kawy zbożowej. Tak przygotowane danie pakował w plecaki, które zakładał na grzbiety myszom i kretom. Każdego dnia najszybsze myszy wyruszały na sześćdziesiąte szóste piętro. Zaś najsilniejsze krety pędziły do najniżej położonych pokoi sierocińca. Czasem się zdarzało, że któraś grupa nie docierała do dzieci na czas. Z braku świeżej porcji tłuszczu z Wytrwałości i soku z Samotności, bywały bardzo niegrzeczne.

Rozpacz z głodu potrafiła wyć i samo się okaleczać. Współczucie słysząc te wrzaski też zaczynało wrzeszczeć, żeby Rozpaczy ktoś pomógł i dla większego efektu rzucał krzesłem o zaryglowane drzwi. W takich chwilach latorośle odwiedzała Matka Agresja.  

Ale dzieci jak to dzieci, w końcu dorastają. Również Rozpacz i Współczucie dorośli i zostali wypuszczeni na wolność.       

Drogi rodzeństwa rozeszły się.

W pierwszych miesiącach dorosłego życia Rozpacz nie miała pomysłu co ze sobą zrobić i bezsensownie błąkała się po ciemnych zaułkach. Ale pewnego słonecznego dnia pojawiła się na jej drodze Nadzieja i została jej przyjaciółką. Nadzieja wiodła swoje osobne życie, więc często Rozpacz opuszczała.
Na jednym ze spotkań dwie przyjaciółki wybrały się na dyskotekę. To wtedy Rozpacz ujrzała Spokój. Spodobało jej się jak nonszalancko podpierał ścianę. Prawdę powiedziawszy od razu się w nim zakochała. Lecz Spokój nie odwzajemniał jej uczucia i Rozpacz o tym dobrze wiedziała. Mimo tego postanowiła Spokój uwieść. Poszła na łatwiznę i go po prostu upiła. Spokój zapłodnił Rozpacz w toalecie. Niestety była to jednorazowa przygoda i Spokój, by się od Rozpaczy uwolnić, emigrował do Ameryki Południowej.
Rozpacz powiła bliźniaki Frustrację i Irytację, które oddała do sierocińca. Sama zaś wylądowała w szpitalu psychiatrycznym, gdzie czasem odwiedzali ją Nadzieja i Współczucie.

Inny, szczęśliwy los przeznaczony był dla Współczucia. Kiedy przechadzał się po mieście, trwała akcja zbiórki pieniędzy Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. To właśnie wtedy Współczucie poznał Bezinteresowność. Związali się ze sobą na całe życie. Mieli dwójkę dzieci: Zaufanie i Miłość.   

In

wtorek, 27 marca 2012

Spotkanie z Vidlunnią


Na końcu chciałam powiedzieć, że w zeszły czwartek, po opisanym już koncercie, zjadłam kilka wisienek z dragonowego, kilkupiętrowego tortu. Stolik, przy którym się znalazłam, udekorowany był obficie moimi Znajomymi i Znajomymi Znajomych. Więc trochę sobie zjadłam kawałków, co zupełnie inaczej smakowały. Szczególnie mnie ucieszyła obecność trzech celebrytów: Bajzla, jego Dziewczyny Ewy (o których będzie mowa w najbliższej przyszłości) i tajemniczej Znajomej Znajomych o włosach czarnych i długich jak peleryna, co się oczami ciągle uśmiechała i uśmiecha. 

Takie cudeńka przy stoliczku siedziały i się z moich głupich żartów gromko lub niegromko, ale w każdym razie podśmiewały.

Nagle w mówionych fraktalach, me uszy przekuł kolczyk-pytanie: Co to jest aleatoryzm? Mi w tym momencie, zabrzęczał w głowie jakiś dziwny algorytm, trochę trunkiem podlany, że mi ten termin jakoś dobrze znany. I kiedy całych algorytmów rusztowanie prawie runęło mi w głowie. Malwina, dziarska dziewczyna, rzuciła kostkę i już Johna Cage’a przypomniałam sobie. I takie mnie znienacka zaskoczenie wzięło w objęcia: Jak to? Jak to? Chyba ktoś tu jeszcze w muzyce skrobie! Ku rozpaczy Towarzystwa i Zdemaskowanej Malwiny zaczęłam odpalać takie, dziecinne fajerwerki: A wiesz kto to Schoenberg? A znasz Messiaena?, A Xenakisa? Zdemaskowana Malwina: że pewnie i że już postdawno temu przeżyła awangardowych zeszytów zgłębianie. Mnie spytała: A Xenakisa jakiś tekst ruszałaś? Pamiętam to moje sfrustrowanie, kiedy w Res Facta Xenę czytałam i się z irytacji popłakałam, bo nic, a nic, kompletnie z tego nie zrozumiałam. 

Ale wracając do spotkania, tak mnie to wszystko ujęło, że Zdemaskowaną Malwinę zaatakowałam i się kompletnie niechcący skompromitowałam pytaniem: czy by nie zechciała zostać moją przyjaciółką. 

I tak sobie w dragonowym torcie przyjemnie czas spędzałam, kiedy znowuż nowy akcent pojawił się w rozmowie. Bo w wielkim entuzjazmie, z Koleżanką Agnieszką dostrzegłyśmy przy pobliskim siedzisku, no zgadnijcie kogo? Elvisa Presley’a! Znowuszczon powrócił i łypał zmrużonym okiem, które znajdowało się pod tkliwym, wiekuiście wzruszonym, łukiem brwiowym. W przypływie nostalgii, zaintonowała się nam pieśń tego nieśmiertelnego celebryty. Był to hicior: Love Me Tender.

Trochę słów nie pamiętaliśmy i sobie improwizowaliśmy: Love Me Tender ti ru ri, la la la la tenderly… Może też macie z tym problem, więc na niezapominajki:

A że wszyscy melodię dramatycznie zarzynali, poprosiłam Zdemaskowaną Malwinę o jej zaśpiewanie, na co Ona niechętnie się zgodziła i ładnym głosem nasze wycie przytłumiła. 

Potem trochę Zdemaskowaną Malwinę dręczyłam, co robi i wyszło, że śpiewa w zespole Vidlunnia pieśni tradycyjne. To ja na to, że uwielbiam taką muzykę. Zdemaskowana Malwina wówczas zapytała czego słucham. No i ja się sama zdemaskowałam, bardzo nieodpowiedzialnie, bo się przyznałam, że Ali Farką polewam uszyska. Ona na to, że to completly nie Jej klimaty. No to orzechem ruszyłam i se znowuszczon rzuciłam „Źródłami”, co w Dwójce lecą i Teatrem Pieśni Kozła. To fajnie zadziałało i się Zdemaskowana Malwina nad którąś z lamentacji Kozła się porozwodziła, że to sama piękność. No i dalej zapytałam: Co to jest śpiew biały? I z zachwytu oniemiałam słysząc same profesjonalne na ten temat tyrady.

I tak się pomyślnie złożyło, że Vidlunnia koncertowała w tę niedzielę w Fabrice. I se poszłam i se popływałam w Lubelszczyźnie i polsko–ukraińskim dialogu. 

Żeby nie było… to składzik zespołu podaję:
Malwina Paszek – śpiew, lira korbowa, karimba, krakeb
Weronika Partyka – śpiew, saksofony, duduk
Katarzyna Wesołowska – śpiew, skrzypce, kieliszek, gong
Oliwia Wronikowska – śpiew, syntezatory, brzmienia elektroniczne, skrzypce

Na koncercie nie było jednej członkini Weroniki Partyki, ale za to pogrywał ładnie Marek Maksimowicz (ze słuchu zapisałam nazwisko, jak błędnie to przepraszam) z Białorusi. A grał smykiem na pile. 

No i tak mi się podobało, że nie wiem od czego zacząć! Może od tego, że dziewczyny jeszcze nie wydały płyty, a ja bardzo chcę, żeby wydały. Oliwia mi powiedziała, że nie są gotowe i chcą jeszcze popracować nad utworami. No ja tam myślę, że już pełnia i lepiej być nie może. Ale jak będzie jednak lepiej to już w ogóle ekstraśnie. 

Dobra, dobra… Teraz o samej muzyce.

Dziewczęta głosy mają wyjątkowe. Mówiła mi Oliwia, że śpiewać uczyła się z nagrań, zupełnie samodzielnie.

Same pieśni są tak piękne, że w zamyśle, współczesność dodawana jest tylko i wyłącznie w warstwie instrumentalnej. Dzięki czemu, tworzy się wielobarwny welon dźwięków, który nieinwazyjnie opatula delikatną tkankę tradycji. Podziwiam niesamowity szacunek, jakim darzy Vidlunnia te pieśni. Metodą śpiewokrzyku (ale mi się ta nazwa podoba) i śpiewu białego Dziewczyny przenoszą słuchacza w bardzo mi bliski świat. 

W introdukcji do kompozycji bazującej na oberku, Zdemaskowana Malwina powiedziała, cytuję mniej więcej: „Teraz zagramy utwór, który umożliwi nam przeniesienie się do domu Naszej Babci i Naszego Dziadka, by przeżyć te chwile, które Oni przeżyli.” I poczułam, że trochę tak jest, kiedy usłyszałam, wypełniające utwór, nagranie dźwięków tańca. Słychać było obcasy energicznie wystukujące rytm o drewnianą podłogę. Dźwięki te, tak na mnie superaśnie podziałały, że w orzechu zobaczyłam mnóstwo par tańczących nóg i wirujące spódnice. 

Dziewczyny zaśpiewały również pieśń, która chyba ma tytuł „Pod sadykiem”. Jest to historia dziewczyny szykującej się do zamążpójścia. Niby weselisko, ale jej jest bardzo na duszy ciężko i smutno śpiewa o swoich obawach i o strachu przed momentem przejścia w dorosłe życie. Wyczułam tutaj feministyczny pierwiastek, ładnie podkreślony przez odtworzenie nagrania dysonującego, chóralnego śpiewu. Pełnił rolę zagęszczania lamentu Narzeczonej. Zdemaskowana Malwina zagrała na lirze korbowej bardzo przejmującą solówkę, w której pomieściła cały niepokój i wynikający z niego nastrój po brzegi wypełnił salę. Możliwości brzmieniowe liry korbowej na koncercie zostały pokazane w kilku odsłonach. Instrument ten potrafi być liryczny, ale jest też elastyczny i fajnie go Zdemaskowana Malwina preparowała przy tej solówce, ładne glissandka wydobywała. W utworze o cieście „Korowaj” lira korbowa dawała temu ciastu, wręcz satyryczny posmak. 

Trochę jeszcze o instrumentach słów kilka. Zdemaskowana Malwina przy okazji pieśni chachłackiej zagrała na saharyjskim instrumencie zwanym krakeb, którego zrytmizowany, metaliczny dźwięk ładnie komponował się ze śpiewem.
Przy okazji pieśni ukraińskiej opowiadającej o powinnościach teściowej, która ma być miła dla swoich bliskich, pojawiła się obfitość dźwięków wydobywanych smykiem przez Katarzynę na kieliszku i gongu. Bardzo ładne. 

No i muszę na ostatek wspomnieć, że Zdemaskowana Malwina miała w niedzielę urodziny i na bisie reszta zespołu i publiczność zawyła jej Sto Lat. I sobie fajnie zawiał ludowy wiaterek.
Na Bis autentyczny publiczność nie mogła się zdecydować czy woli jeszcze raz wysłuchać pieśni o teściowej czy o cieście i sobie Marek zażartował, że zagrają teraz o „teściowej w cieście”, co i owszem mi się bardzo spodobało. 

Vidlunnia oznacza z ukraińskiego „echo” i myślę, że muzyka Dziewcząt nie tylko odbija echem przeszłość i teraźniejszość, ale odbije się szerokim echem w przyszłości.

In    
            

niedziela, 25 marca 2012

Składak tribute to Tadeusz Kantor


Na końcu chciałam powiedzieć, że Tadeusz Kantor nieraz pokropił mi oczy cytryną, gdy opowiadał o przedmiotach nieważnych, zniszczonych, o „objawach realności niższej rangi” przez niego odnalezionych. Czasem wyjmuję słuchawki z uszu by wsłuchać się w ich ciszę i czasem powstaje składak. 

Zegarek mi się zatrzymał i jestem w ławkowym trójkącie bermudzkim. Po lewej stronie widzę Zwykłego Pana, co śpi na siedząco. Twarz chce mu oświetlać słońce, lecz nie jest w stanie dotrzeć pod Jego czapeczkę z daszkiem. 

Składaka zszywam nićmi z papierosowego dymu i z miejskiego kurzu. Unosi się on nad chodnikową ślizgawką pobudzany do lotu przez kroki Zwykłego Pana. Są tak małe, że można je dojrzeć tylko pod mikroskopem. 

Po prawej stronie jest  Niezwykła Pani co się cyklicznie powtarza. Seria jest czterotonowa. Wstaje, drapie się po pupie, szepcze zaklęcia pod nosem i ponownie na ławkę siada. W przerwach usilnie wpatruje się w przystanek tramwajowy, jakby ciągle myślała o miejscu skąd przyjechała.

Starość też mnie trochę gładzi swoją dłonią, kiedy mówię „dzień dobry” byłemu wykładowcy.

Jakoś mi się głupio zrobiło, że podjadam staruszków i mój wzrok się bezczelnie za nimi skrada. Więc spoglądam na dziewczynę ubraną w spodnie moro, która spluwa na chodnik.

Składniki dzisiejszego składaka: szuranie, trzy ławki, siwe włosy, moherowy beret, reklamówki, jedna z Netto, druga z Biedronki, szaleństwo, ślina i niezmiernie bolesne męczeństwo.      

In

piątek, 23 marca 2012

Demonszy/ Patryk Lichota/ Piotr Tkacz w Głośnej, Poznań 22.03


Na końcu chcemy powiedzieć, że jakby to dobrze rozplanować finansowo i czasowo, to w Poznaniu codziennie można być na koncercie. Często ceny biletów nie są w zawrotnych cenach albo wstęp jest wolny, więc naprawdę można. Tylko kto jest na tyle wytrzymały?

Bardzo cieszymy się z reaktywacji Klubokawiarni Głośna, która teraz adres ma na św. Marcinie i wchodzi się w bramie na lewo od kina Muza. Jest tam wiele ciekawych pozycji książkowych, ale i komiksowych też, no i odbywają się ciekawe rzeczy. Miejsce jest przyjazne, przestronne, są nawet warcaby – mamy plan, żeby wybrać się specjalnie, żeby w nie pograć.

W Głośnej odbył się koncert muzyki elektronicznej i dziwnych instrumentów. Zapraszali tak:
Na początku zagrał Demonszy na dziwnym instrumencie, jakim jest elektronika. Mnie się bardzo dobrze tego słuchało, odpłynęłam, bo to była muzyka ilustrująca wszystko o czym ostatnio In pisze. Bardzo wyciszona, tykanie starego zegara, dźwięki, chciałabym bardzo mieć nagranie z tym utworem, który nie wiem jak się nazywa, bo wszystkie utwory są „no name” czyli nienazwane. To daje szerokie pole do popisu dla słuchacza. Podczas pierwszego utworu po sali kręcił się chłopczyk, na oko 11-letni, który nudził się jak bąk i w końcu zasiadł do warcabów i grał sam ze sobą. Dźwięki, które wydawał niektórych drażniły, nam współgrały z utworem.  

Drugi utwór grany był przez Patryka Lichotę i Piotra Tkacza i mógłby się nazywać „Las nocą”. Różne dziwne dźwięki dobiegały słuchaczy. Głośne pohukiwania, ryki i podobne.
Trzeci utwór grany w trio podobał mi się bardzo. Był spokojny, ambientowy (? Choć sama nie wiem co to dokładnie znaczy) i cudny. 

Była to miła odmiana po wszystkich tych jazzowych wariacjach i wskazówka, że warto byłoby się zainteresować muzyką elektroniczną. 

Po koncercie podeszłyśmy do muzyków i okazało się, że mają niebywałe instrumentarium. Np. Rutinoskorbin, suszone owoce, muszelki, małą zabawkową gitarę i wiatraczek. 

Gdy obije Wam się o uszy albo zobaczycie na mieście plakat wieszczący koncert muzyków – na pewno warto się wybrać.

Gnito

A teraz ja na końcu chciałam powiedzieć, że chłopiec, co sobie grał sam na sam w warcaby był niesłychanie poetycki. Mimo że niezamierzenie, zrobił chłopakom niezłą choreografię. Tak mi się naprędce to kojarzy z… jakby to ująć… wyjdzie niestety troszeczkę górnolotnie (ups), no więc z introwertyczną odsłoną dzisiejszej  muzyki. A jeszcze o chłopcu… siedział przy stoliku zupełnie wyłączony i przesuwał niebieskie i czerwone zakrętki od butelek. Był w tym szalenie poważny i skupiony i odniosłam wrażenie, że taką autorywalizację uprawiał (samego siebie pokonujesz, swoje alter ego wywołujesz, de ja vi i takie tam). I jak tak mu się przyglądałam to mi zadudniła w myśli nazwa miejsca: Głośna Samotność. 

Co do percepcji, a może bardziej do partycypowania w koncercie to podobały mi się wszelkie dodatkowe dźwięki wywoływane przez publiczność. Pasowały dlatego, że były ciche –  przystosowane do muzyki. Nawet zapamiętałam komentarz barmanki, która prosiła ludziska, żeby zamawiali kawkę w czasie przerwy, bo ekspres jest głośny (jak to w Głośnej) i teraz cytuję: „bo będzie te brzęczenie, bo oni bardzo cicho grają to teraz wam mogę zrobić kawę”(coś takiego mniej więcej). 

Muzyka taka była, że mi się zachciało odpłynąć, więc sobie zrobiłam małą piramidkę. Położyłam na stoliczku kurteczkę i szaliczek i na to moją głowę. Tak było na pierwszym secie, ale paliło się światło i mi to przeszkadzało. Na drugim i trzecim światło zostało przygaszone, więc już całkiem mnie to ululało i rozpastwiło, że sobie wzięłam pluszową rybkę pod głowę, taką dość dużą, co leżała na jednym z pobliskich stolików. I kiedy tak sobie w symbiozie z tą rybką byłyśmy to mi się przypomniało, że byłam już kiedyś na koncercie chłopaków, ale trochę w innym składzie i oni wtedy się poprzebierali w różne plażowe ciuszki i se tak pluskali te różne dźwięki. Coś im z tego do dziś zostało i nawet się utrwaliło. Tak się koło zamyka. 

Po koncercie kupiłam sobie płytkę Patryka Demonszy za pięć złotych, których nie miałam i mi ładną nawet dedykację wyskrobał. Ciekawe to zapewne nagranie i ładne, ale niestety nie było mi dane go odsłuchać, bo płyta się nie chce w sprzętach odtwarzać. Taka chłopaki rada na przyszłość: jak już nagracie płytunię to sprawdzajcie czy działa! A i jeszcze a propos okładeczek, bo ta papierowa karteczka… freestajlowa no ale ale może jak ładnie poprosicie to wam Farny Koniec jakieś ładniejsze zrobi, bo Co ma do tego po prawiszczon naprawdę, ale to naprawdę wielkiego talenta. 

Na marginesiku, znalazłyśmy z Gnito bardzo interesującą ulotkę z rozpiską o fajowej konferencji dotyczącej seriali co się zwie: Drugi Czas Seriali. Polecamy gorąco, odbędzie się 27 marca. W planie są dwa bardzo, ale to bardzo, bardzo fajoskie wykłady dotyczące „post-serialowej logiki komiksowej narracji” oraz (i to jest najbardziej smakowite) „Enlightened w kontekście myśli postseksualnej”. No i teraz ogłaszamy nowy konkursik, w którym trzeba odpowiedzieć na pytanie: Co to jest myśl postseksualna? Ale nie poddawajcie się, jeśli sami nie wiecie to zawsze możecie popytać na mieście.

Nagrodą w konkursie o "myśli postseksualnej" będzie wyedukowanie Farnego Końca. Naprawdę chcemy wiedzieć co to znaczy.

In      

PS Na końcu chciałam dodać, że przy bliższych oględzinach wspomnianej ulotki, dojrzałam jakby nieco inną myśl, mianowicie "myśl postsekularną". My już sobie sprawdzimy same co to jest - In piła tylko wodę, zaświadczam, pewnie to przez zgaszone światło tak jej się uwidziało, w każdym razie konkurs na "myśl postseksualną" nadal aktualny. A konferencja ciekawie się zapowiada - będzie się odbywać w Collegium Maius 27.03 (w Międzynarodowy Dzień Teatru, bardzo ładna data) w sali 219, a 28.03 w sali 327 i wtedy będzie o Czystej Krwi, serialu, który nas bardzo fascynował w swoim czasie.

Gnito

PPS Ale dzięki mnie można będzie teraz mówić, że ma się myśli postseksualne.

In

PPPS A całkiem na początku oznajmiamy, że słówko "post" króluje i przed chwilą w radiu usłyszałyśmy "posthiphopowe użycie gramofonu" co prowadzi nas na kolejne manowce.

czwartek, 22 marca 2012

Skąd się wziął Farny Koniec?

Na końcu chciałam powiedzieć, że jesteśmy super wytrzymałym i super ciekawskim gołębiem. Sensem naszej egzystencji jest obserwacja poczynań Babci Kulki –  szanownej rodzicielki Naszej Kochanej Mamy. Kochana Mama została poczęta w roku 1954. Jak wiadomo, był to czas, kiedy biały orzełek dzierżył w łapce sierp i młotek. Ich twarde i ostre końcówki wbijały się w życie Naszych Ubogich Obywateli, w tym również Babci Kulki.

Od słowa do słowa, od czasu do czasu, lecimy sobie cichutko. Machamy skrzydełkami. Powietrze jest mroźne. Chleba dziś nikt nam nie podrzucił. No i w efekcie, zmęczyliśmy się w tym gołębim, słabym ciałku, więc przycupnęliśmy sobie na gałązce. Było to niedaleko nędznej wioseczki zwanej Farny Koniec. Patrzyliśmy sobie dookoła nieświadomi niczego. Krajobraz był bardzo skromny –  kościsty lasek i zasypana śniegiem ścieżyna. Aż tu ni stąd ni zowąd, narodziliśmy się jako obserwatorzy. Było to w chwili największej nudy. Nagle, na skostniałym horyzoncie wypatrzyliśmy sylwetkę kobiety niosącej małe dziecko i walizeczkę.

Nasze ospałe spojrzenie przypadkowo wylądowało  na roześmianej twarzyczce Naszej Kochanej Mamy. Jej kryształowe oczętka miały w sobie więcej życia niż my kiedykolwiek mieliśmy. Gołębie serduszko wzruszyło się co nie miara i pokochało tego ludzkiego skrzata od pierwszego wejrzenia. No i tak się stało, że trapiona ciekawością nasza gołębia wielokrotność poszybowała za tak uroczym wizerunkiem życia, ułamkiem wiosny w środku srogiej zimy. Mimo że tego jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, nasze gołębia egzystencja na zawsze związała się z życiem Babci Kulki. 

Babcia Kulka, w owym czasie, nie była wcale, a wcale okrągła. Była postawną kobietą i co od razu rzuciło się nam w oczy, że ma wzrok, którego nie powstydziłby się żaden dyktator. Marszowy krok Babci Kulki echem odbijał się w miarowym skrzypieniu śniegu. Był to krok osoby, której jest zimno i ciężko, ale z drugiej strony jest jej również ciepło, bo ma cel i nadzieję na lepszy los. 

Zaplecze emocjonalne Babci Kulki umieszczone było głęboko w klatce piersiowej. Gnieździły się tam uczucia niesmaku i siarczystego rozczarowania, które było związane z zachowaniem Niepewnego Dziadka.
Niepewny Dziadek, szanowny małżonek Babci Kulki pracował na kolei, był pomocnikiem maszynisty i pełnił funkcję palacza w podstarzałych, poniemieckich parowozach.
Codziennie po godzin kilka wrzucał drewienka do kotłowego wirka. Ciężka to praca ciężka była, tak że niepewnego dziadka nieszczęsną duszę doszczętnie wypaliła. By przetrwać w ogniu chadzał do cienia i potoczystą wódką zalewał cierpienia. Babcine marzenia, o szczęśliwych zakończeniach, prysły w kręgu bolesnego krążenia po wioskowych spelunkach, gdzie nieraz patrzyła na męża długo, nie mogąc odróżnić go od reszty towarzystwa, bo pili wszyscy jak jeden mąż stanu, od rana do nocy w przepruwaną ciężką robotą nieskończoność.

Morze łez wylała z siebie Babcia Kulka z powodu Niepewnego Dziadka, który często zamiast wypłaty dostawał wódeczek kilka. Zaplanowany przez nich wyjazd, na zachód Polski, w poszukiwaniu lepszego jutra, przykrywały coraz grubsze warstwy codziennego oczekiwania Babci Kulki na odzyskanie rozumu przez Niepewnego Dziadka. Na dwa miesiące słuch po nim zaginął. Dzielna Babcia Kulka postanowiła uwolnić się od przykrego obowiązku czekania. Podjęcie decyzji o opuszczeniu Farnego Końca, gdzie się urodziła i wychowała, wyobrażamy sobie następująco.

Stało się to przy stole pokrytym, słabiutkim światłem domowego ogniska. Wtedy to, pochylona nad nim Babcia Kulka, postanowiła zostawić, bijące tylko dla niej, pijane serce Niepewnego Dziadka. Ale nie tylko podjęła decyzję odejścia. W wielkim wzburzeniu, chwyciła również leżące na stole dokumenty Niepewnego Dziadka i z impetem wrzuciła je do rozpalonego kominka. Kiedy już się doszczętnie spaliły, furia Babci Kulki przeistoczyła się w głęboką ulgę.           

Śledząc dwie nowo spostrzeżone postaci jako gołąbek usiedliśmy sobie na dworcowym, blaszanym dachu i ogarnął nas oczopląs. W naszych gołębich źrenicach odbijał się obraz szarawego i zziębniętego tłumu rozciągającego się jak zaraza wzdłuż peronu. Opary z ludzkich oddechów unosiły się nad dworcem niczym jeden smoczy oddech. W swej niepoliczalnej rozpaczy zgubiliśmy przedmiot naszej wytężonej obserwacji. Gdzieś wśród szczelnie opatulonych futrzanymi czapami głów i czarnych, zniszczonych płaszczy wierciła się Kochana Mama na rękach wymęczonej Babci Kulki.
Poniewczasie dostrzegliśmy pędzącą, donośną lokomotywę, która ze świstem w ogólnym zadymieniu i zduszeniu wjechała z łaskotliwym stęknięciem na peron i rozkraczyła się na torach. 

Jako że nikt nie wysiadał, kilka wieńców ludzkiej tłuszczy zaczęło się gramolić do środka zabłoconych wagonów. Pohukiwania maszynistów i krzyki pasażerów wytworzyły ogólny harmider, który zmniejszał się wraz ze znikającą ludzką masą w pociągu.
Nasze gołębie serduszko mocno waliło o pióra, lecz mózg, wielkości małego orzeszka, podpowiedział by podjąć wyzwanie i polecieć za blaszanym potworem, który powoli, jakby od niechcenia, zaczynał skubać tory i przetaczać się niczym mucha w smole.
Nasza niepewność i związane z nim poczucie zagubienia, że oto po raz pierwszy w życiu opuszczamy nasz dom były równie wielkie jak niepewność Babci Kulki wciśniętej w korytarz pomiędzy wagonami, walizami i innymi podróżnymi. Jednakże wysiłek latania jaki musieliśmy podjąć ulżył naszym wszelkim dolegliwościom psychicznym i uczynił z nas gołębia o żelaznej woli. 

Babcia Kulka wraz z Kochaną Mamą umościły się w jakiejś z trudem znalezionej niszy, w zagęszczonej przestrzeni pociągu, a potem usnęły przytulone do siebie tworząc dostępny powszechnie obrazek, ikonę wszystkich czasów.

W czasie podróży żywiliśmy się okruchami chleba, które rzucali nam bezdomni alkoholicy na pomniejszych dworcach polskich miasteczek. Wielokrotnie doświadczyliśmy oczopląsu, gdzie szarość zlewała się z czernią, a nasz szary łepek zaczynał siwieć. Z czasem nasze zdolności percepcyjne powiększyły się do tego stopnia, że miast widzieć poruszające się w afekcie, fermentujące na zimnie plamy, zaczęliśmy dostrzegać pewne wyróżniające się kształty i wizerunki, szczególnie przy ładnej pogodzie. 

Gdy zamiast rzęsistego deszczu ze śniegiem, nasze skrzydełka zaczynały przygrzewać promienie słoneczne poczynaliśmy z nadzieją poszukiwać Kochaną Mamę. Zasiadywaliśmy wówczas na dachu pociągu i zaglądaliśmy do okien wagonów. Razu pewnego w przypływie entuzjazmu wlecieliśmy do środka pociągu i przelecieliśmy korytarzem nad głowami pasażerów, co spowodowało wśród nich nieznośny tumult. Nie przejmując się tym wcale, wykonaliśmy sobie jeszcze kilkakrotnie tego rodzaju manewry. Jednakże nasze wysiłki spełzały na niczym.

Przełom w poszukiwaniach zaskoczył nas w nader przyjemnej sytuacji, kiedy to skubaliśmy sobie podgniłe okruchy z czyjejś smakowitej bułki i wygrzewając się na słońcu, podczas dłuższego postoju, spozieraliśmy sobie jak zwykle na boki, aż nagle w polu naszego widzenia ukazała się nam znana sylwetka Babci Kulki. Przepełnieni wiosenną radością poszybowaliśmy za nią szybciutko.

Okazało się, że celem jej podróży było miasteczko, gdzie obok osiedli z przygnębiającymi blokowiskami mnóstwo było szeregowych kamieniczek. Właśnie w jednej z nich, na tle wieczornej mgły zniknęła wraz z Kochaną Mamą Babcia Kulka, by ukazać się po chwili w oknie w poświacie światła lampy. Co bardzo nas ukontentowało na wysokości tegoż wyjątkowego okna rósł przepiękny, rozłożysty orzech gdzieśmy sobie umościli piórka i zasnęli snem sprawiedliwego.

Poranek przywitał nas nader przytulnie dzięki delikatnym promieniom słoneczka, których łagodny kożuszek okrył nasze zziębnięte skrzydełka welonem świeżego ciepełka. Rozprostowaliśmy nasze gołębie kosteczki i w wielkim ukontentowaniu wraz z nowymi sąsiadami wróblami zaczęliśmy sobie przyjaźnie gruchać. Nasze radosne śpiewy wyzwoliły z nas tyle entuzjazmu, żeśmy się trochę odrealnili i zapomnieli, a z naszej wielkiej ekstazy wyrwał nas dopiero dźwięk skrzypnięcia otwieranego okna, które Babcia Kulka uchyliła, żeby wysypać smakowite okruchy ze śniadania na parapet. 

Kiedyśmy się łapczywie posilali, mieliśmy możliwość obadania wnętrza mieszkania naszych dzielnych przyjaciółek. Trzeba przyznać, że była to nader skromna dziupla, której co najmniej połowę przestrzeni zajmował żółtawy piec kaflowy. W czasie naszego rekonesansu Babcia Kulka skrzętnie dokładała do niego drewienka, Kochana Mama z rozczochranymi włoskami leżała sobie na wąskim tapczanie i wyciągając przed sobą rączki oglądała ze skupieniem swoje pulchne paluszki. W drugiej części pomieszczenia stał okrągły stół z ciemnobrązowego drewna i jedno patykowate krzesło na którym Babcia Kulka położyła swoją malutką walizkę. 

Tak to było, mniej więcej. Ale ta historia nie ma końca? Nie ma. 

PS Co wpadła na pomysł, żeby nazwać Spółdzielnię Farnym Końcem po tym, jak zobaczyła dokument, z którego wynikało, że Babcia Kulka urodziła się właśnie tam. 

In

The Mighty Mouse Dragon, Poznań 21.03

Na końcu chciałyśmy powiedzieć, że uwielbiamy takie pytania – co można jeszcze wyrazić w formie tria (dowolnie wstawić fortepianowego, saksofonowego, trąbkowego czy jakie Wam jeszcze przyjedzie do głowy). Otóż wyrazić można mnóstwo, co muzycy wciąż udowadniają. Jakoś takie pytania nie odnoszą się ani do kwartetów, ani kwintetów, ani duetów, ani muzyków grających solo, triami się najbardziej widać publika przejadła i najmniej przy nich niespodzianek. A niesłusznie. Jak nas Nowy Wiek Awangardy prowadzi, tak odkrywamy wciąż i wciąż nowe rzeczy i wczoraj miałyśmy niewątpliwą przyjemność uczestniczyć w koncercie Mortena Pedersena na fortepianie, Adama Pulza Melbye na perkusji oraz Håkona Berre na kontrabasie czyli The Mighty Mouse (Potężnej Myszy). Na początku, przed koncertem, typowałyśmy kto jest kim – udało mi się wytypować kontrabasistę, który miał okulary podobne do Leszka Możdżera. Perkusista wiadomo. Tylko pianista gdzieś się skrył.
Pianista przedstawił muzyków, powiedział, że zagrają w dwóch setach i zaczęli grać. A cóż to było za granie. Cześć publiki rechotała. Tak to jest w początkach (pamiętam jak boki zrywałyśmy na Matthew Shippie (który chował głowę i wystawiał łokcie po boki do góry i wyglądał jak wielki pająk albo motylek co rozpościera swoje skrzydełka i macha nimi), a William Parker miał wtedy kontrabas z trokami, jak Robin Hood na smyczki, co nas niezmiernie bawiło. Lata świetlne temu to było). Notatki z koncertu:
Pan Kontrabas bardzo zasuszony, rusza ryjkiem jak mysza, najpierw mordował kontrabas, potem go giglał, teraz spokojnie. Pan kontrabas dużo ekspresji mimicznej.
Pan Fortepian duży jest jak ochroniarz, który trzyma pieczę nad zespołem, żeby to nadal było trio. 
Pan Perkusista, wiadomo - przystojny.   

Na płycie ten utwór nazywa się Nature Morte Á La Palette i zaczyna improwizacją, aż przechodzi w bardzo melodyjny marsz, który rozwija się potem w marsz wariata. (Jak to Poata napisał: "Życie to sen wariata śniony nieprzytomnie"). To był pierwszy utwór w pierwszym secie, bardzo długi, bardzo nam się podobał. 
 
Potem były jeszcze dwa, równie ciekawe. Granie było otwarte, free, po przerwie w drugim secie perkusista wyjął nawet pozytywkę. Mnie się bardzo podobały rozmowy pomiędzy poszczególnymi muzykami, np. frapująca dyskusja między perkusją a fortepianem czy dialog pomiędzy kontrabasem a perkusją, Co wolała jak grali razem i dawali czadu. Ze zdziwień – przez chwilę perkusista trzymał nogę zadartą na bębnach.  Było i refleksyjnie i mocno, pełne spektrum dźwięków, cieszę się, że udało mi się zostać do końca. 

Po koncercie podeszłam do Pana Pianisty i zagadałam, bo tak mi się ten Marsz spodobał, że chciałam płytę. A on pokazuje całe pudełko płyt i zbladłam i mówię, że stać mnie tylko na jedną (bo to prawda, rachunek za prąd przyszedł nieubłaganie, koniec miesiąca itd. itp.), a on na to – to dam Ci jeszcze moją płytę autorską. I głupio mi o tym pisać, bo czuję się, jakbym wyłudziła tę płytę, a chcę, żeby muzycy na nich zarabiali, ale myślę, że to Dragon tak na niego podziałał. (Proszę nie stosować takich rzeczy, bo muzycy powinni zarabiać i ja mu za tę płytę oddam jak tylko będę miała okazję, bo płyta, właściwie podwójna, nosi tytuł JapGaf jest piękna.) Powiedział, że to najfajniejsze miejsce w jakim grali i to bez ściemy – w Danii nie mają takich klubów, dlatego grają w Niemczech i teraz w Polsce. A grali w naprawdę dziwnych miejscach. Pochodzą z Danii, tzn. Håkon z Norwegii, ale razem studiowali w Kopenhadze i grają razem od około ośmiu lat. Jak na początku grali – pianista machnął ręką, teraz się znają jak łyse konie i to było czuć na scenie. A z solowej płyty Mortena Pedersena dowiedziałam się, że jest nowa Pani na scenie jazzowej i nazywa się Lisbeth Diers – to byłaby po Oli Rzepce druga perkusistka z nowego pokolenia:) 
Potężna Mysz wróci do Polski jakoś w październiku, więc radzę się uzbroić w cierpliwość i przygotować na jazzowe co nieco:)
Link do Barefoot Records, gdzie możecie zmówić płyty. Ale jak ładnie poprosicie, to może Multikulti Wam ściągnie:)

Co i Gnito

PS Ups, chyba niechcący przydałyśmy lat Oli, przepraszamy. 

 

środa, 21 marca 2012

Smutek Kuzyna Belzebuba


Na końcu chciałam powiedzieć, że daleko, daleko za osiedlami, blokowiskami i jeszcze dalej za Biedronkami, Nettami i Lidlami był sobie Kuzyn Belzebuba. Niestety miał on okropnie zły humor i chciał pobyć naprawdę, naprawdę sam. I znalazł sobie taki jeden, pusty, podziemny Garaż, który dawno, dawno temu zamknięto. Bo Garaż się straszliwie przemęczył i postanowił do siebie nie wpuścić, już nigdy więcej, choćby jednego, najmniejszego samochodu, należącego do klienta supersamu. Ale Kuzyna Belzebuba Garaż od razu polubił i podniósł mu nawet bramę wjazdową, tak że sobie Kuzyn Belzebuba bez problemu wjechał i zaparkował pod filarem i gorzko, gorzko zapłakał. Jak na złość, z jego potoczyście spływających łez powstało bardzo, bardzo liczne towarzystwo tak zwani Mali Kuzyni Belzebuba. I tak ich dużo, dużo się narobiło, że się nie mieściły w samochodzie i Kuzyn Belzebuba je na zewnątrz wypuścił. Nie był to jednak dobry pomysł, bo rozpierająca je energia sprawiła, że w błyskawicznym tempie rozpierzchły się w garażowym lesie filarów i tak głośno, głośno krzyczały, że Garaż się bardzo, bardzo wkurzył. W efekcie mury zaczęły syczeć i stękać, a strop złowrogo skrzypieć. Zrezygnowany Ojciec Kuzynów Belzebuba wysiadł z westchnieniem ze swojego samochodu i zrobił dwa kroki w tył i cofnął się do czasu, gdy był jedynie Kuzynem Belzebuba. Mrugnął wówczas jednym okiem i zaraz potem siedział w fotelu w poznańskiej Filharmonii w ostatnim rzędzie. Jego wybór padł na I Kwintet fortepianowy Grażyny Bacewicz, a dokładniej na jego ulubioną część trzecią. Dzieją się tam rzeczy dla Kuzyna Belzebuba nieoczywiste i taka mu się interpretacja zawsze nasuwała: gęsta faktura linii melodycznej przypomina grubo nałożoną, niebiesko czerwoną farbę, która wolno spływa po rozpadającej się ścianie. W melodii pojawia się bolesne połączenie basu i sopranu w nierozerwalną jedność. I Kuzynowi Belzebuba wydaje się zawsze, że to niebo w piekło się nieustannie przemienia. Lecz nagle Kuzyna Belzebuba ogarnęła trwoga, bo ludzie na sali prędko go wyniuchali i ich wstrętne nosy do góry się uniosły. Zobaczył, że w najbliższych mu rzędach wybuchły kłótnie. Starsze panie wyjęły z torebek perfumy i zaczęły się wzajemnie opryskiwać, zaś ich mężowie poczęli się ciągać za krawaty. Ogólna wrzawa nie przerwała koncertu, bo Kuzyn Belzebuba uniósł swoją włochatą łapę i sprawił, że ani on, ani kwintet jej nie słyszeli. Mimo tego, wykonawcy również ulegli obecności Kuzyna Belzebuba i zaczęli grać kompozycje Theodora Adorno. Kuzyn Belzebuba z przyjemnością się w nią wsłuchał, bo była to opowieść o tym jak piekło na ziemi wygrywa. Wtem jednak ku wielkiej Kuzyna Belzebuba rozpaczy, zaintonowała się muzykom spontanicznie Messiaenowska chała "Kwartet na koniec czasu", co jego Kuzyna Diabła, w 1941 roku, do szału w Görlitz doprowadzała. 

 
Według belzebubiej rodziny o małości kompozytora świadczy cała modalna harmonia, w niebiańskich promieniach skąpana. A najgorsze dla Kuzyna Belzebuba było to, że muzycy zagrali piątą, szóstą i siódmą część utworu, które są Tribute to Jezus Chrystus. I kiedy do diabelskich uszu dotarła kulminacja części siódmej, w której wiolonczela dźwięk unosi na najwyższe tony, to poczuł, że mu na skórze ospa niebieska wyszła, więc wyskoczył z Filharmonii jak oparzony. Mimo to ospa nadal się w belzebubim ciele rozwijała, tak że go w końcu całkiem rozdymała i uleciał jak balon. Leciał i leciał bardzo, bardzo długo, aż w końcu doleciał pod bramy nieba, w których ukazała się twarz Świętego Piotra. Zdziwiony widokiem Kuzyna Belzebuba z prędkością światła otworzył swój złocisty kajecik i go przejrzał. Co oczywiste, Kuzyna Belzebuba nie było na liście, więc Święty Piotr go wepchał pod bramy czyśćca. Lecz tam mu oznajmiono, choć wcale nie pytał, że nie ma miejsca dla nowo przybyłych i go transportowano do zatłoczonego piekła.

In

wtorek, 20 marca 2012

Good night, and good luck.

Na końcu chciałam powiedzieć, że jest sobie świetny film o tym tytule (Dobranoc i dużo szczęścia), który ma znakomitą ścieżkę dźwiękową, na którą składają się piosenki wykonywane przez Dianne Reeves. Ta zaprezentowana ma znakomity tekst o tym jak myszołów zabrał małpę na lot (przelot?) i znudził się w trakcie, więc postanowił małpę zrzucić, a małpa mu na to " leć prosto i nie kombinuj", "Ależ Ty mnie dusisz", "Wiesz, Twoja historia jest wzruszająca, ale brzmi jak kłamstwo" i dalej w tym tonie. Tekst jest genialny. Większość piosenek zresztą też.  
Good night and good luck w Filmwebie
Z płyt Dianne Reeves polecam  - jest w bardzo przystępnej cenie, ze znakomitym składem muzyków (Kenny Barron na fortepianie) i bardzo piękna.

Gnito

PS A co tam, dam jeszcze wykonanie naszego jednego z ulubieńszych zespołów czyli Tok Tok Tok:

Płyty Tok Tok Tok znajdziecie w Multikulti

Park obrazków zapisanych ołówkiem


Zdarzył mi się taki dzień
zapisywania fotografii
wywołanych śmielszym spojrzeniem słońca

Zawsze myślałam,
że balsam na kobiecą duszę
jest z kota
ale okazuje się,
że to coraz częściej yorków robota
i tak robię zdjęcie mijających mnie panien
co upchały po dwa yorki w rowerowych koszykach

Zagłębiając się w potoczności granatowo-szare
utrwaliłam przy okazji łagodną parę
pani w bardzo wysokie obcasy odziana
schodzi ze stromej górki
za panem, ścieżką wzdłuż płotu
śmiejąc się z wymyślonego naprędce kłopotu

Pod sklepem
pstrykam skromną fotę
wróbelka, który sprawdza jakość okruchów
atomy miasta przemielone w dziobie
lądują z powrotem na ulicznym podrobie

Wróbel skacze pod Alfa Romeo
miękko zaparkowanym na drożdżówce
jednym kołem

Czekam w urzędzie
patrzę na żyrandol
prosto z sali balowej wyjęty
a po moim lewym boku
wisi drewniany Jezus po prawicy wygięty

Frontem straszą antyczne krzesła
na których wiekuiście przysiadły
cycate dziewice z ogrodu rajskiego
mają skrzydła i kwieciste ogony

Na ścianie robi się troszkę sentymentalnie
bo wisi zegar,
który niegdyś śpiewał
godziny mojego dzieciństwa

W towarzystwie obrazków
udających stare ryciny
klucząc wokół nazwisk
ciągłych pytań kto gdzie mieszka
powaga urzędu się kłania
i dostojnie stąpa po arabeskowych dywanach

Czuję zapach kawy, drewna i profesjonalizmu
lecz już żegnam
łoskot składania urzędowych deserów
stukot obcasów
i drzwi zamykanych co chwilę z hałasem

Młodość na pasach w komórce się chowa
po drugiej stronie krzaczaste brwi
unosi, marszczy nos i usta
otwiera
starzec i jego rower

Na żaglach pływa wrona
może wypatruje zacisznego ustronia
lub bawi się po prostu
wiatrem i
nieśmiałym jeszcze deszczem, który
mnie coraz bardziej pogania tak,
że wkładam aparat w kieszeń
i już tylko do domu się spieszę