sobota, 9 lutego 2013

Rys-un-ki









In i Co 

Na końcu chciałam powiedzieć, że tytuły mnie trochę zastanowiły i myślałam, że z tym złotem może chodzi o słynną aferę, ale okazało się, że pisak złotego koloru po prostu miał intensywny zapach.

Gnito

Platform 1 Takes off


Na końcu chciałam powiedzieć, że sprawdziłam termin take off, który w języku potocznym znaczy mnóstwo rzeczy, wśród nich „przyjmować się, chwytać”, ale także „brać wolne” czy „parodiować” – „take-off” to na przykład parodia. Czyli może chodzić o zabawowy aspekt płyty. To wpisywało by się w długą historię zabawy na scenie przez takie choćby zespoły jak Clusone 3, All Ears, czy ostatniego albumu Motif. W tych ostatnich jest zabawa konwencją free jazzową połączoną pięknym, melodyjnym graniem. Czasem zdarza mi się włączyć płytę i od razu ją wyłączyć w lekkim przestrachu kaskadą dźwięków i podobnie było z zespołami, które wymieniłam, po czym okazało się, że słuchanie ich to znakomita zabawa. Tu można by rozwinąć rozważania niebotycznie, sążniście argumentować itp., ale faktem jest, że najprawdopodobniej chodzi o to, że formacja Platform 1 po prostu startuje. To wyjaśniałoby kształt na okładce ich płyty.


Miałam okazję słyszeć zespół na koncercie dzięki ludziom, którzy tworzą NWA i dla mnie tamtego wieczoru głównym bohaterem koncertu był Steve Swell. Koncert był wspaniały i zachwycił nie tylko mnie, ludzie pytali później czy są już jakieś nagrania zespołu.
   

Mam taki problem, że jak próbuję znajomych, głównie znajome, zachęcić do muzyki Kena Vandermarka, bardzo dziwi mnie, że nie zawsze dają się przekonać. W szeregu projektów, w których występował, mimo że czasem zadmie ostro w saksofon czy klarnet, jego muzyka pełna jest energii, a mnie zawsze poprawia nastrój. Choćby w formacji DKV i jej świetnym dwupłytowym albumie Trigonomerty czy ostatnim boksie wydanym przez wydawnictwo NotTwo, gdzie prezentowana muzyka jest dla mnie rewelacyjna. Pamiętam, że do jego muzyki przekonałam się dzięki obecności na koncercie. Zresztą jakiś czas temu rozmawiałam z dziewczyną, której chłopak słucha free jazzu, do którego ona nie ma cierpliwości, bo gustuje w muzyce klasycznej. Poszła z nim na koncert Ab Baarsa, Kena Vandermarka i Paala Nilssena-Love czyli formacji Double Tandem. Jak powiedziała, była pełna najgorszych przeczuć, ale okazało się, że widząc muzyków, obcując bezpośrednio z tym co grają, bardzo jej się koncert spodobał. Pamiętam też jak wyciągnęłam znajome na koncert Sonore, czyli Petera Brötzmanna, Kena i Matsa Gustaffsona. Trochę się bałam, że mi zmyją głowę, ale okazało się, że bardzo im się podobało. Wspominam o tym dlatego, że szykują się w 22 i 24 lutego, pewnie w Dragonie, ciekawe koncerty, w tym koncert KV.


Ale wróćmy do Platformy. Tworzą ją Magnus Broo na trąbce, Steve Swell na puzonie, Ken Vandermark na saksofonie i klarnecie, Michael Vatcher na bębnach i Joe Williamson na kontrabasie. Co mi się podoba w Kenie Vandermarku to fakt, że mimo iż ma kontakt z muzykami, z którymi często występuje i nagrywa, wciąż zmienia składy i gra z nowymi muzykami. W ogóle u jazzmanów podoba mi się to, że wciąż próbują nowych rozwiązań brzmieniowych, że doświadczeni lub znani grają z młodymi lub mniej znanymi oraz ich dynamiczność. 


Płyta składa się z siedmiu utworów, pierwszy  - Tempest - to mocny akcent jak to zwykle bywa  czyli chłopaki dają czadu, choć w pewnym momencie zwalniają i czarują dźwiękami. W tym utworze bardzo ciekawe solówki mają Steve Swell i Magnus Broo.


Drugi czyli Portal #33 jest na początku bardzo przystępny, rozkołysany (linia basu bardzo mi się podoba), Steve gra wspaniale, w pewnym momencie przechodzi do przekomarzania, rytm nie odgrywa już takiej roli, Magnus się wypowiada, po czym wolta i na koniec nowy temat.

Stations zaczyna się spokojnie, trochę tajemniczo, jest to ballada, która bardzo mi się podoba.



Dim Eyes zaczyna się od solo Magnusa, potem dochodzą bębny, trąbka operuje w górnych rejestrach i nagle stateczne granie, po czym mniej więcej w połowie zmiana i mocny groove z solówką Kena. 


Compromising Emanations zaczyna się zamieszaniem, które przechodzi w głośniejsze zamieszanie. (Mnie się podoba takie granie, ale jakby spojrzeć z innej strony to jakoś bardziej zrozumiałe staje się stwierdzenie kumpeli, że właśnie od takiej muzyki tak często boli mnie głowa. Oczywiście bezzasadne.) Po czym muzyka nabiera bardziej konkretnego czy raczej korzennego kształtu.  


Deep Beige i For Derek’s Kids są zagrane razem i stanowią najdłuższy utwór na płycie. Zaczyna się ciekawym graniem perkusji, co ciekawe przez dłuższy czas nie słychać basu, choć basista jest autorem, jest spokojnie do momentu przenikliwych dźwięków zdaje się klarnetu, później znów spokój, prawie do całkowitego wyciszenia, wtedy wchodzi kontrabas, który przez dłuższy czas gra solo. Potem zawodzenie dęciaków, po czym znakomita solówka Steva Swella.


In Between Chairs jest utworem wieńczącym płytę, dużo w nim rytmu. Jest przystępny i chwytliwy, choć niekoniecznie od początku. 


Płyta jest do nabycia w Multikulti:)

Gnito

sobota, 15 grudnia 2012

Noc nie całkiem cicha

Na końcu chciałam powiedzieć, że chyba już o tym wiadomo, ale Józef Hen twierdzi, że nie boi się bezsennych nocy. Nawet chyba książka pod tym tytułem wyszła niedawno albo na dniach się ukaże. No cóż. Nie każdy może stwierdzić, że się takich bezsennych nocy nie boi, gdyż wtedy roi się człowiekowi, wyobraża, przeobraża, wykoszmarza, wierci, dudni, narasta, przerasta, ogromnieje, ogólnie wciąż się coś dzieje niedobrego w głowie, przez gęstosłowie, wciąż jak tej krowie trzeba sobie tłumaczyć, w dyskusje się z sobą wdawać, cierpliwe, w końcu mniej, wreszcie może udaje się zasnąć albo i nie, ale przyjemne to to nie jest. Ale jest wybór. Można oderwać się od własnych rozstrząsań i podsumowań i oddać innemu zajęciu, choćby czytaniu i to ponoć nawet lekarze zalecają, żeby wstać i się zająć czymś aktywnie. Ale sen, ale rany rety, będzie zmęczenie i znów nie spanie. Więc jest leżenie i mielenie. I żeby nie mielić słucham sobie radia. W piątki najczęściej Dwójki i jam session. A po nim jest audycja z muzyką polską, która nazywa się adekwatnie - Fantazja polska. Pani Prowadząca ma bardzo dźwięczny głos. Kiedy słucha się tych utworów, znakomitych, nieznanych zazwyczaj, kojących, to serce rośnie. Nawet jeśli kosztem hormonu wzrostu. Audycja zdaje się jest codziennie. Zalecam zamiast fantazjowania. 

Gnito

niedziela, 18 listopada 2012

Żonkile

Na końcu chciałam powiedzieć, że rozpracowując angielskie hasło z Wikipedii, siedząc sobie w megasłowniku, który, choć nie zawiera wszystkich haseł, jest niezwykle przydatny, natrafiłam w przykładach na nazwisko Williama Wordswortha, który jak się okazało popełnił piękny wiersz, który tu przedstawiam: 

Daffodils
I wandered lonely as a Cloud
That floats on high o'er Vales and Hills,
When all at once I saw a crowd,
A host of golden daffodils;
Beside the lake, beneath the trees,
Fluttering and dancing in the breeze.
Continuous as the stars that shine
And twinkle on the milky way,
They stretched in never-ending line
Along the margin of a bay:
Ten thousand saw I at a glance,
Tossing their heads in sprightly dance.
The waves beside them danced, but they
Out-did the sparkling waves in glee:-
A poet could not but be gay
In such a jocund company:
I gazed-and gazed-but little thought
What wealth the show to me had brought:
For oft when on my couch I lie
In vacant or in pensive mood,
They flash upon that inward eye
Which is the bliss of solitude,
And then my heart with pleasure fills,
And dances with the Daffodils.

1807
Żonkile
Wędrowałem samotnie niczym chmura
Płynąca ponad dolinami i omiatająca wzgórza,
Kiedy nagle ujrzałem żółty tuman,
Całą łąkę falującą w złotych żonkilach;
Obok jeziora, pod drzewami,
Pląsającą, trzepoczącą z wiatru powiewami.

Z niesłabnącą siłą błyszczały te kwiaty jak gwiazdy
Migoczące nocą gdzieś na mlecznej drodze,
Linią bez końca rozciągnięte po horyzont blady
Wzdłuż brzegu biegnące w dal przy zatoce:
Dziesięć tysięcy od razu widziałem za jednym spojrzeniem,
Pochylających główki i zajętych swym tańcem.

Fale poniżej nich też w tańcu pląsały, ale kwiaty
Przewyższały połyskliwe fale swą radością:-
I poeta bez zadumy był szczęśliwy cały
Gdy czas spędzał z tak wesołą i pogodną kompanią:
Patrzyłem wciąż i  patrzyłem, ale nie przeczuwałem
Jakim bogactwem, tak patrząc faktycznie się napawałem:

Bo często później kiedy byłem w domu
W nastroju przygnębienia, chłodu i obcości,
Znów widziałem tamte kwiaty przyniesione we wspomnieniu
Które jest błogosławieństwem samotności,
I znów się skrzy moje serce ich radosnymi pląsami,
I znów tańczę z żonkilami.
1807
Przekład :Tomasz Krzykała

Gdyby ktoś chciał poznać opinię tłumacza na temat wiersza - odsyłam. Sama widzę w nim ucieleśnienie etykiety, którą czasem dodajemy do naszych wpisów. 

Gnito

poniedziałek, 22 października 2012

Erika Miklósa - Der Hölle Rache (Queen of the Night) - Minkowski


Na końcu chciałam powiedzieć, że to nie wymaga komentarza, ale Co bawiła się z koleżanką fragmentami opery i znalazła znakomite wykonanie arii Królowej Nocy, przy którym pękam z radości. Zwróćcie uwagę na mimikę;)

Gnito 

Ps A skoro już soprany to Co objawiła mi również znakomitą czarnoskórą śpiewaczkę operową z Południowej Afryki:

 

niedziela, 21 października 2012

Joy of Friendship czyli Radość z Przyjaźni/ Dariusz Herbasz


Na końcu chciałam powiedzieć, że kiedy włączyłam i przesłuchałam tę płytę po raz pierwszy pomyślałam, że Wawrzyn i Tomek zrobili nam kawał i zdobyli skądś nagranie gigantów jazzu z lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych i wydali pod przykrywką. Pierwszy utwór „Prayer for peace” czyli „modlitwa dla pokoju” czy może „o pokój” budzi moje skojarzenia z Ornettem Colemanem i jego utworem „Lonley woman”. Jest przejmujący i głęboki. Najbardziej podobają mi się w nim partie fortepianu, na którym gra Piotr Mania. Drugi utwór czyli „Don Don” jest bardo rozkołysany,  można by rzec swingujący. Najbardziej podoba mi się trzeci utwór Ruffus, najwięcej w nim zabawy. Utwór czwarty, poświęcony pamięci brata autora, przywodzi na myśl kołysankę, ciepłą i kojącą. "Taniec tenorów" jest… a, sama nie wiem, podoba mi się. Płytę wieńczy T.T. Blues. Utwory są komponowane. 

Tu mnie łapie refleksja – podobno Andrzej Trzaskowski po powrocie ze Stanów stwierdził, że między jazzem amerykańskim a europejskim jest przepaść nie do przebycia. Renata Przemyk śpiewała w  którejś piosence, że w knajpie grają zbyt polski jazz. Powstał nawet film, który obejrzałam „Play your own thing” o jazzie europejskim, bardzo ciekawy. Kiedyś byłam taka mądra, że wparowałam do Frippa i stwierdziłam cała z siebie zadowolona, że dostrzegam różnicę między brzmieniem chicagowskim a nowojorskim. Byłam o tym święcie przekonana. Potem przeczytałam, że podział jazzu pochodzącego z West i East czy zachodniego i wschodniego wybrzeża to przede wszystkim zabieg komercyjny. Kategorie, podziały, dychotomia. Zdarzyło mi się również, że gdy byłam oczadzona free jazzem, gdy przyjechał Mike Reed i grał utwory z lat pięćdziesiątych byłam bardzo niezadowolona i doszłam do wniosku, że tak potrafią grać wszyscy (co nie jest prawdą). Jak żałuję, ze tego koncertu nie mogę wysłuchać dzisiaj i porównać czy dziś potrafiłabym docenić tę muzykę. Nie wchodząc w meandry roli postępu w sztuce przytoczę zdanie In, z którym w pełni się zgadzam i które podzielam – coś nowego musi wyrastać z rzeczy już znanych na zasadzie wplatania nowego w stare. Usłyszałam, że mam nie brać sobie dewizy Sokratesa do serca, ale z jazzem mam tak, że chyba nigdy nie będzie dla mnie oczywisty. Nie słyszę europejskości, polskości (i nie wiem czemu miałby to być synonim czegokolwiek) na tej płycie tylko dobre granie. 

Wawrzyn powiedział, ze w jego odczuciu muzycy inspirowali się jazzem postColtranenowskim czyli McCoyem Tynerem czy Sonnym Rollinsem. Nie znam tych dwóch muzyków za dobrze. In mówi, że Sonny R. grał długą frazą, jego ton wybrzmiewał w pełni i faktycznie tak grają Dariusz Herbasz i Tomasz Grzegorski na tenorowych saksofonach. Faktura utworów jest gęsta dzięki sekcji (Adam Żuchowski na basie i Tomasz Sowiński na perkusji).  

 Płytę znajdziecie w Multikulti;)

 A tu próbka grania lidera, nie wiem jaki jest skład zespołu, nagranie pochodzi z 2008 roku:


Gnito

środa, 16 maja 2012

Live In LA i Planet Dream

Na końcu chciałam powiedzieć, że przeczytałam książkę Trzeci Najazd Marsjan Marka Oramusa, która najwięcej traktuje o konsumpcjonizmie. Nie jestem od niego wolna – kupuję więcej płyt i książek, niż jestem wstanie przesłuchać dokładnie czy przeczytać. Co do płyt czasem zdarza mi się sytuacja, że słucham Chłopaków w radiu albo Przemka Psikuty i puszczają coś, co mnie totalnie zachwyca, po czym sprawdzam i okazuje się, że mam tę płytę, ale nie zdążyłam jej jeszcze przesłuchać. Tak było z Live in LA. To chyba przez to, że ostatnio zdarza mi się słuchać wielokrotnie, a nie wciąż tylko nowych płyt oraz wracać do i odkrywać rzeczy, o które bym się nie podejrzewała. Co do konsumowania książek kupiłam kilka ostatnio w Głośnej i trafiłam m.in. na Spór o SF Antologię sporządzoną przez trzech autorów, w tym Lecha Jęczmyka, którego bardzo cenię, choć nie zgadzam się ze wszystkimi jego teoriami spiskowymi, a wydaną w 1989 roku przez Wydawnictwo Poznańskie. Ta ciekawa książka zawiera wśród tekstów początkowych również tekst Autora, który przyrównuje miłośników jazzu do miłośników sf i głosi tezę, że te zamiłowania idą często w parze. Przedstawia podobieństwa – oba gatunki wykrystalizowały się około lat dwudziestych, miały okres świetności w latach trzydziestych i uległy gwałtownym zmianom w latach czterdziestych zeszłego wieku, oba związane są z kulturą masową, choć nie stanowią masowego środka przekazu oraz są pochodzenia amerykańskiego. Jazz niewątpliwie narodził się w Stanach Zjednoczonych, choć dziś grają go np. w Japonii czy Europie znakomicie tamtejsi muzycy po swojemu, ale czy sf powstało za Oceanem to już wg mnie dyskusyjne. Kończąc ten przydługi wstęp może napiszę o płycie, która tak mnie zachwyciła w audycji Przemka Psikuty, krótką metodą porównawczą z płytą Steva Swella Planet Dream, która mi się się z nią kojarzy prawdopodobnie ze względu na skład.
Obie płyty są znakomite. I obie zostały wydane przez wydawnictwo Clean Feed.
I na Live In LA



i na Planet Dream 



skład jest trzy osobowy, przy czym rolę sekcji spełnia sam kontrabas, na którym gra Mark Dresser na Live In LA, a Daniel Levin na wiolonczeli na Planet Dream – perkusji nie ma. Ważnym instrumentem jest też puzon i tu odpowiednio gra Glen Ferris, a na drugiej płycie Steve Swell. I wreszcie trzeci instrument to trąbka, na której gra zasłużony Bobby Bradford na pierwszej płycie oraz na drugiej saksofon, w który dmie Rob Brown.
Dla porządku podaję tytuły utworów - Live In LA to For Bradford, Purge, BBJC, Pandas Run, In My Dream, Bamboo Shoots,  Coming On I Ready to Go, a Planet Dream: Out of the Box, Not Necessarily This, Nor That, Planet Dream, Juxtsuppose, #2 of Nine, Airtight, And then They Wept, City Life oraz Texture #2.
Planet Dream jest bardzo free jazzowa, dużo jest na niej różnych dziwnych dźwięków, a może dużo eksperymentów z dźwiękami, ale zawiera dwa utwory, które są pełne melodii , prostoty i piękna, dlatego skojarzyła mi się Live In LA. Bo Live In LA to na mój gust płyta bardziej bluesowa nawet niż jazzowa, pełna melodii i choć w nietypowym składzie nagrana, wybrzmiewa doskonale. Właściwie można by ją nazwać mainstreamową i nie jest to ujma w żadnym razie. Pogawędki instrumentalne są pełne spokoju, braku popisów wirtuozowskich, choć wirtuozerii nie brak, składają się na spójną opowieść. Obie płyty mają w sobie dużo lekkości, każda na swój sposób. I obie dla mnie mają jeszcze coś wspólnego – słucham ich bardzo często. 
A, obie są do nabycia w Multikulti:)

Gnito

wtorek, 15 maja 2012

BABUSZ BAHOSZ ELMUSZ

Na końcu chciałam powiedzieć, że za któregoś niedobrego koncertu... powstała Historia. Zdesperowana, zrozpaczona, chętna do ucieczki, siedziałam na tym koncercie grzecznie, gdyż obowiązek rodzinny przyspawał mnie do krzesła. W kontekście takiej to matni, wyciągnęłam na stół notes i długopis. Następnie, metodycznie wmanewrowałam Co do aktywności rysunkowego pochodzenia. 

Historia nasza nie ma fabuły, właściwie nie ma niczego, oprócz bohaterów. I trudno powiedzieć, co ich tak naprawdę łączy. 

Kadr I


Swobodny Opad, początek koncertu
  
Kadr II


Alinka, przyczyna pozostania na koncercie

Kadr III
Alinka dorysowała mu nóżki i tak powstał Kleszcz na kolanach     

Kadr IV


Paragraf, mój śliczny kotek. Znalazłam go malutkiego, zawszonego na podwórku i kiedy spojrzał na mnie tymi swoimi rozbieganymi ślepiami... 


 Kadr V


Ale koncert trwa i trwa

Kadr VI


Pedro i Izaura nad jeziorem, po prostu

Kadr VII


A z tego to jesteśmy z Co naprawdę dumne, żonkile

Kadr VIII


Superego, Ego, Id publiczności na koncercie

Kadr XI


To ja i Co w czasie tworzenia Historii

Kadr X


Pomnik Perkusisty

Kadr XI


A to Plażysta, można go zawsze dostrzec na światłach, których iluminacja na niego spływa i wtedy dłubie w nosie
Kadr XII


Wanna z której wystają ręce oraz Osa z tułowiem Konia, dodam, że to Osa Boleściwa


Kadr XIII


Wielo Ryb

 NAPISY KOŃCOWE 

mały bonus


 skanowanie: Co



Dodatkowe napisy na kadrach (np. BABUSZ, BAHOSZ, HUTA, itd.) to napisy w języku berberyjsko-arabskim. Moja znajoma Mona Lisa, na moją prośbę, ponazywała rysunki. I tak zrobiła się spolszczona Wieża Babel. Tajemnicą pozostanie czemu, na przykład RAŻEN zapisałam przez "Ż", zdradzę, że RAŻEN oznacza hm... turystę albo mężczyznę, już w sumie nie pamiętam.

IN & CO 




 

niedziela, 13 maja 2012

Seval „i know you”

Na końcu chciałam powiedzieć, że muzyka zespołu Seval, którą mam na niebieskim winylu, tak mi się podoba, że oj dawno tak nie miałam, ostatni raz… hm chyba jak wsłuchiwałam się w Hery „Where My Complete Beloved Is”.
A tu taka niespodzianka… skąd? Prezent od Laurenca – zauważyłam, że bardziej lubi płyty dawać, niż sprzedawać. To w sumie identycznie, jak Marek Winiarek. Marek któregoś słonecznego ranka w Nicelsdorfie, tak sobie od niechcenia, że niby nic, wręczył  Gnito i mnie około 20 płyt NA RAZ! A od Laurenca dostałam mojego pierwszego, pierworodnego winyla, „Light on the Wall” Kena Vandermarka i Tima Daisy’ego. Po powrocie z Nicelsdorfu, tak bardzo chciałam go posłuchać, że kupiłam gramofon. Dodam, że warto było. No, ale nie o tym.
Wczoraj NWA zrobił koncert w MDK-u, na który niewychowany Farny się spóźnił. Spóźnił się, ale, jak to się na Farnym mówi, na końcu dotarł na kanapę. Laurenca upchnął w kąt i przejął jego ładniutkiego kompa i se wyszperał slajdy ze zdjęciami gór w jeziorach, jezior w górach, morza w górach, jeziora w morzu, i oglądał słuchając, słuchał oglądając.
Jaki koncert? Jazzowy. Na wiolonczeli – Fred Lonberg-Holm, na fortepianie preparowanym – Witold Oleszak, Piotr Mełech na klarnecie oraz Adam Gołębiewski na perkusji.
Koncert dla Farnego był zdecydowanie górskim wdźwiękowieniem . Brzmienie lin uciskających skalne brzuszysko, łańcuchów, linek, klamerek i całego tego, górskiego sprzęciora zostało usłyszane przeze mnie, dzięki Witoldowej preparacji strun fortepianu. W aspekcie holistycznym było tak, że te wolne od kominów krajobrazy, bo były to zdjęcia pustki i ciszy przepruwanej surowymi skałami o wszystkich odcieniach szarości i brązu, no więc te ładne obrazki, dzięki muzyce nabrały przestrzeni, ostrości i głębi. Pojedyncze dźwięki, zaakcentowane długimi pauzami słyszałam jako kamień, strącony przypadkowo w przepaść, obijający się o skały. Jeszcze, jakoś na początku drugiego setu podobał mi się klimat, jakiemu uległa atmosfera (o… nieproszony żarcioch się wkradł) no ale, na serio już, Piotr Mełech zaintonował subtelną melodyjność, co potem rozwinął Fred i Adam. Ładne.
I tak to się mniej więcej wydziałało podczas koncertu. A dzisiejsze popołudnie ma głos Sofii Jernberg, którą razu pewnego, miałam okazję wysłuchać  w austriackim Nicelsdorfie. Na festiwalu Konfrontationen współorganizowanym przez Matsa Gustafssona, wszyscy topili się w czterdziestostopniowym upale, panowała urokliwie kameralna atmosfera, zrelaksowanie. Wówczas Sofia improwizowała w duecie z Raymondem Stridem i nawet znalazłam na youtubie dokładnie ten koncert. Pamiętam, że Gnito była nim zachwycona.

Ale w Seval, Sofia śpiewa liryki Freda Lonberg-Holma. I to „na klasycznie” jak jakaś Diana Krall. I naprawdę do mnie ta muzyka przemawia.
Głos Sofii jest jedwabny, słodki, ale nie że przesłodzony, lukrowany czy cukierkowy, nie, nie i nie. Tak drobny i delikatny, że kojarzy mi się z kroplami deszczu na pajęczynie.
Prezentacja podszyta linernotes na okładce:
Liderem zespołu Seval jest Fred Lonberg-Holm, ale zespół powstał dzięki Sofii Jernberg. I tu ładna historia. Fred napisał, że jak tworzy muzykę to zawsze pisze teksty. Niestety nie był i nie jest w stanie ich zaśpiewać, bo jest wiolonczelistą. Więc poezja sobie powstawała, ale do szuflady. Sofia postanowiła ją otworzyć i zaśpiewać.  
Skład zespołu Seval:
Fred Lonberg-Holm: cello
Sofia Jernberg: voice
David Stackenäs: guitar
Emil Strandberg: trumpet
Patric Thorman: bass
I jeszcze tytuły kompozycji:
SIDE A
1.     i know you
2.     maybe it’s too late
3.     i won’t go
4.     i went
SIDE B
5.     3 note song
6.     this house
7.     just don’t listen
8.     everybody shows

Dominuje prostota wyrazu, prostolinijność. Seval ma odsłony bardzo free, ale projekt "i know you" w całości jest taki właśnie liryczny i łagodny.  
PS A NWA zorganizował koncert Seval, a mnie nie było w Poznaniu. Szkoda.
In